tej mgle, że nie zgubimy drogi i że w ogóle dojedziemy do

takiej mgle, że nie zgubimy drogi i że w ogóle dojedziemy do Londinium! – Nie musisz się o to martwić – odpowiedział z naciskiem. – Moi przewodnicy są doświadczeni i znają każdą piędź takiej ziemi. Przed zmierzchem dojedziemy do starej rzymskiej drogi, która prowadzi do samego serca miasta. Tę noc zatem spędzimy już pod dachem i w porządnym łożu. – O, będę rada ze snu w naturalnym łóżku – powiedziała Igriana skromnie i zobaczyła, tak jak się tego spodziewała, jak nagłe gorąco oblewa jego twarz i oczy. Ale odwrócił skroń, niemal jakby się jej bał, a Igriana ucieszyła się, odkrywszy moc, jaką nad nim dysponowała. Jechała dalej u jego boku, zastanawiając się nad nagłą życzliwością, którą poczuła dla Gorloisa, życzliwością zmieszaną z żalem, tak jakby stał jej się drogi właśnie dziś, kiedy wiedziała, że musi go stracić. W jakiś sposób była, ponieważ pewna, że jej dni u jego boku są policzone. przypomniała sobie chwilę, kiedy po raz pierwszy zrozumiała, że on umrze. Przyjęła właśnie jego posłańca. Gorlois wysłał jednego ze własnych ludzi, faceta o podejrzliwych oczach lustrujących wszystko wokół, które mówiły Igrianie bez słów, że gdyby taki człowiek miał młodą żonę, przybyłby do swego domu bez ostrzeżenia, mając nadzieję na odkrycie czegoś niestosownego. Igriana pewna swej niewinności, z nienagannie ułożoną służbą, kuchnią utrzymaną w porządku, zignorowała podejrzliwe spojrzenia i ugościła posłańca. Niech sobie wypytuje służbę, jeśli ma energię. Dowie się, że poza swą siostrą i czcigodnym Merlinem ona nikogo nie przyjmowała w Tintagel. Kiedy posłaniec odjechał, Igriana, wracając przez dziedziniec, zatrzymała się nagle. Padł na nią wielki cień, choć stała w pełnym słońcu. Przeszył ją lęk. i w tym punkcie zobaczyła Gorloisa. Zdziwiła się, gdzie okazuje się jego koń, jego drużyna? Wydał jej się starszy i chudszy, tak że w pierwszej chwili z trudem go poznała. Twarz miał zapadłą i wynędzniałą. Na policzku widniała blizna od miecza, której nie pamiętała. – Mężu! – krzyknęła. – Gorlois! – A później, uderzona niewysłowionym bólem na jego twarzy, zapomniała o własnym lęku przed nim i o latach żalu. Podbiegła i przemówiła, jakby zwracała się do własnego dziecka: – O mój drogi, co się z tobą stało? Co cię tutaj sprowadza w tym stanie, samotnie, bez broni i ludzi! Czy jesteś chory? Czy jesteś... – i wtedy zamilkła, a jej głos powoli zamierał odległym echem. bo nie jest tam nikogo, tylko nierównomierne cienie i ukośne, odbite od morza światło przeświecające przez chmury. i echo jej własnego głosu. poprzez resztę dnia próbowała przekonać samą siebie, że jest to jedynie Przesłanie, takie jak to, które zapowiedziało wizytę Morgiany. Ale znała prawdę. Gorlois nie posiadał Wzroku, przenigdy by go nie użył i nie wierzyłby w jego istnienie, nawet gdyby miał taki dar. To, co zobaczyła – wiedziała z całą pewnością, mimo iż przenigdy w życiu nie widziała jeszcze nic podobnego – jest zjawą jej męża, jego sobowtórem i zapowiedzią jego śmierci. A kiedy nareszcie przyjechał, cały i zdrowy, próbowała otrząsnąć się z tego wspomnienia. Za kolejnymi razem, kiedy za jego postacią dostrzegała znany cień z blizną na policzku i niewysłowionym smutkiem w oczach, mówiła sobie, że to tylko zwodzi ją gra światła i cienia. Gorlois nie był ponieważ ani ranny, ani smutny. Przeciwnie miał wspaniały humor, przywiózł moc podarków dla niej i nawet sznur koralików dla Morgiany. Z podróżnych sakiew pełnych saksońskich łupów wyciągnął także czerwony płaszcz dla Morgause. – Bez wątpienia należał do jakiejś saksońskiej ladacznicy, co to jeżdżą za wojskiem, a może nawet do jednej z tych wyjących wojowniczek, które półnagie zmagają się na polu bitwy u boku facetów – powiedział ze śmiechem, ujmując dziewczynę pod brodę – Najwyższy czas, by nosiła go porządna brytyjska panna. świetnie ci w tym kolorze, siostrzyczko. Kiedy trochę urośniesz, będziesz tak śliczna, jak moja dziewczyna. Morgause chichotała i wdzięczyła się, przymierzając płaszcz.